PL EN

ZA KULISAMI BLOG

Kosmos w wersji low-tech

Z Marią Wojtyszko, autorką sztuki „Kosmici”, rozmawia Sandra Szwarc

Na rozgrzewkę: jaka jest historia tekstu „Kosmici”? Czy to pomysł, który chodził Ci po głowie od dawna, czy może powstał pod wpływem jakiegoś impulsu?

Historia tego tekstu jest bardzo długa. Początkowo chciałam napisać zupełnie inną sztukę i w związku z tym dokumentowałam kulturę Romów. To fascynujący temat, ale niestety nie udało mi się go przekuć na tekst dramatyczny. Po kilku miesiącach uznałam, że trudno, muszę „potrząsnąć szachownicą” i zacząć od nowa. Trochę już zestresowana zapytałam Jakuba [Krofty, reżysera spektaklu „Kosmici”], czy jest jakiś temat, którym on chciałby się zająć. Kuba miał gotową odpowiedź ‒ „Golem”. Zaczęłam od nowa czytanie, od Meyrinka, przez Singera, po prace naukowe o Golemie i wariacjach na temat tej postaci. Skracając – podczas dokumentacji motywu Golema zrozumiałam, że najbardziej fascynujące jest pytanie o to, co jest ludzkie, a co nie jest. O granice człowieczeństwa po prostu. A stąd już blisko do kosmosu i zderzenia cywilizacji. Znowu zaczęłam „odrabiać pracę domową”, tym razem na temat fizyki, kosmosu i gatunku S-F. Dowiedziałam się mnóstwa nowych rzeczy.

No właśnie, akcja sztuki dzieje się w na statku kosmicznym. Jaki jest Twój stosunek do gatunku science-fiction?

Wychowałam się na starych częściach „Gwiezdnych wojen”, teraz przerabiam wiele filmów z moim jedenastoletnim synem. Uwielbiam komiksy, uniwersum Marvela, DC, po prostu bardzo lubię wszystkie historie, które nie są rodzajowe. Nie przepadam za kinem czy teatrem „realistycznym”. Przecież po to opowiadamy sobie różne historie, żeby było fantastycznie, a nie tak jak w prawdziwym życiu. Film, teatr, literatura powinny być przestrzenią wyobraźni, snów.

Jak myślisz, co tego rodzaju stylizacja może zaoferować młodym widzom teatralnym? I teatrowi w ogóle?

Przyznam, że kiedy piszę, to nie zastanawiam się za bardzo nad widzami. Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to napisać tekst, którym Kuba się podekscytuje. Potem zawsze myślę o Matyldzie Kotlińskiej, naszej scenografce, i staram się wykombinować takie szaleństwa, żeby cieszyła się, wymyślając stronę plastyczną. Myślę jeszcze o aktorach i robię, co potrafię, żeby dobrze się bawili, grając sztukę. Wydaje mi się, że nasza wspólna metoda polega właśnie na tym, żeby ze sceny przekazywać energię naszej ekscytacji. A w tym przypadku to jest zabawa w kosmos, taki trochę low-tech, siermiężny. 

"Kosmici" to tekst pełen nawiązań do popkultury. Na ile ważne są dla Ciebie tego rodzaju zabiegi w tekstach kierowanych do młodych odbiorców?

Szczerze, ja po prostu nie umiem inaczej. To nie jest wykalkulowane. Żyję w popkulturze, oddycham nią. Postanowiłam, że nie będę na siłę powstrzymywać tych skojarzeń. Z drugiej strony, jak wpada mi do głowy cytat z Szekspira, albo Wyspiańskiego, to też go zapisuję. 

…chociaż nie tylko do młodych odbiorców są kierowane. Czy zbudowanie przekazu „bez podziałów wiekowych” jest czymś, co celowo wkomponowujesz w tekst?

Może to wynik złych doświadczeń – jako dziecko szczerze nie znosiłam teatru dla dzieci. Za to, jak tylko rodzice wyszli z domu, to oglądałam na VHS filmy, których nie wolno mi było włączać. Głównie „Kabaret”, „Absolwenta”, jakieś takie, dosyć przypadkowo dobrane, pozycje. Po prostu już wtedy dotarło do mnie, że nie ma osobnej sztuki dla dzieci i dla dorosłych. Jest sztuka dobra albo zła. Wychodzę z złożenia, że nawet jeżeli dzieciaki nie wszystko zrozumieją, to nie szkodzi, trzeba równać do góry, a nie w dół. Myślę, że wielką krzywdą dla współczesnych dzieci jest to, że traktujemy je, jakby były głupsze, niż są. Mały człowiek ma ewolucyjnie wbudowaną skłonność do podążania za stadem. Naturalne jest dla niego, że dorośli, starsi wyznaczają kierunek, a on musi się do nich dostosować. Ale dzisiaj stado ciągle się zatrzymuje i pyta, czy mu nie zimno i czy by nie zjadł kanapeczki. Dla dzieci to bardzo dezorientujące.

Głównymi bohaterkami „Kosmitów” są trzy kobiety – matka, córka i babka – Pia, Heiki i Babcia. Ich relacja, momentami bardzo zabawna, momentami bardzo skomplikowana, stanowi oś tekstu.

Andrzej Wajda powiedział kiedyś, że żeby zrobić wybitny film, trzeba znaleźć „bohatera naszych czasów”. Dla mnie to są kobiety, a szczególnie samodzielne matki. Zawsze były, tylko świat nie był gotowy, żeby zobaczyć, że to są prawdziwe superbohaterki.

Kiedy byłam nastolatką, moimi idolami byli pisarze, reżyserzy, nobliści. Po dwudziestu latach od matury, jak spotykam matkę więcej niż dwójki dzieci, pracującą mamę, samodzielną mamę, to zastanawiam się, o co mi chodziło z tymi noblistami? Tomasz Mann zamykał się rano w pokoju, przez kilka godzin pisał, potem podawano mu obiad, potem szedł na spacer, ewentualnie wieczorem do teatru. Wystarczy prześledzić biografię jakiegokolwiek mężczyzny, który odniósł sukces, żeby zrozumieć, że prawie zawsze znajdzie się tam kobietę, która odwalała czarną robotę. I teraz te kobiety też chcą odnosić sukcesy, a czarną robotę nadal muszą odwalać. Czy to nie fascynujące? Z dramaturgicznego punktu widzenia bohater, któremu jest ciężko, jest zawsze najbardziej interesujący.

To, co jest w „Kosmitach” intrygujące, to odwrócenie perspektywy – nie jest to bowiem historia opowiadana z punktu widzenia ludzi, ale innych inteligentnych istot żyjących w kosmosie. Ludzie, czyli – jak się później okazuje – mieszkańcy planety Gornon, pojawiają się w tej historii później, w kontekście… niezbyt pozytywnym?

Nie wiem, czy ten kontekst jest negatywny. Po prostu ludzie popsuli planetę, na której mieszkali. Ale to już wiemy. Perspektywa kosmiczna wydaje mi się tutaj naturalna. W obliczu katastrofy klimatycznej zaczynamy patrzeć w gwiazdy i zastanawiać się, czy tam jest dla nas jakaś przyszłość. Elon Musk zapowiada kolonizację Marsa. Nagle orientujemy się, że nie jesteśmy centrum wszechświata i że być może będziemy musieli zmienić nasze przyzwyczajenia, zrewidować hierarchię wartości. Gdyby istniały inne inteligentne formy życia, to co mogą o nas pomyśleć? I czy jest coś, co możemy im dać? Dużo rozmawiałyśmy z Matyldą o strachu, jaki budzi w nas perspektywa katastrofy klimatycznej. Któregoś dnia pomyślałam „no, dobra, może nie trzeba się tak denerwować, w końcu to tylko jakaś mała planeta na końcu jednej galaktyki. Z perspektywy kosmosu nie ma żadnego znaczenia, czy ludzkość przetrwa”. A potem zaczęłyśmy rozmawiać o tym, czego naprawdę byłoby nam żal, gdyby ludzie przestali istnieć. Polecam takie ćwiczenie.

Okazuje się, że to, co mieszkańcy Ziemi traktowali jako pewnik – na przykład to, że zwierzęta nie mówią, nie mają uczuć – z perspektywy kosmicznej ukazuje się w zupełnie innym świetle. Punkt widzenia zmienia się wraz z punktem siedzenia? 

Tak, oczywiście. Ze zwierzętami, tak jak do niedawna z dziećmi, a jeszcze przedtem z przedstawicielami innych kultur, mamy ten problem, że nie rozumiemy ich języka, komunikatów, które wysyłają. Słowo „Niemiec” pochodzi przecież od „niemowy”. A wiemy przecież, że Niemcy mówią i to całkiem do rzeczy. Naturalne jest to, że jak kogoś nie rozumiemy, to prędzej uznamy go za niemowę, albo głupiego, albo pozbawionego uczuć niż zadamy sobie trud nauczenia się jego języka. Ale to się zmienia na szczęście. Od kiedy zrozumiałam ten mechanizm, relacje z różnymi stworzeniami są dla mnie o wiele mniej frustrujące. Wystarczy pamiętać, że każda żywa istota postępuje sensownie i racjonalnie z jej punktu widzenia.

Katastrofa ekologiczna i wpływ ludzi na środowisko, w którym żyją, jest w ostatnich latach tematem nie bez powodu nośnym. Czy masz poczucie misji, żeby pewne wartości w tekstach dla dzieci przemycać?

To jest po prostu ciekawe, bo wszyscy zastanawiamy się, co z nami będzie. Co poszło nie tak? Oczywiście mam na ten temat swój, bardzo jasny, pogląd, ale myślę, że teatr nie jest medium, w którym powinno się prezentować jedynie słuszne poglądy, a już na pewno nie powinno się nikogo „edukować”. Istotą dramatu jest konflikt, czyli zderzenie równorzędnych racji, a nie pokazywanie sytuacji, w której jedna postać ma rację, a druga (albo publiczność) służy jej za worek bokserski. Ale z pewnością mój prywatny punkt widzenia wpływa na to, jaką historię opowiadam. Dzieci są tutaj szczególnym adresatem, bo to one mogą stać się ofiarami zmian klimatycznych. I wiedzą to. Jedyne, co chciałam, żeby mocno wybrzmiało w tej sztuce, to to, że nawet kompletna katastrofa to jeszcze nie koniec świata. To tylko koniec świata, jaki znamy. I ta konstatacja nie wynika z tego, że nie martwię się o los planety, tylko z wiary w to, że nie wolno się poddawać czarnowidztwu.

Tekst staje po stronie różnorodności – nasi bohaterowie mają zupełnie różne poglądy właściwie na wszystko – uczucia, związki, sposoby wychowania. Wynika to oczywiście z ich pochodzenia, stylu życia, ale pokazujesz, że ta różnorodność jest dobra, że jest potrzebna. Jak myślisz, na ile istotne jest pokazywanie różnych modeli postrzegania świata w teatrze dla dzieci?

Różnorodność jest najlepsza! I mówię to nie jako deklarację ideologiczną, ale dlatego, że wszystkie moje doświadczenia na to wskazują. Odnoszę wrażenie, że ludzie nienastawieni na rozwój, mało elastyczni bywają bardzo nieszczęśliwi. Dzięki poznaniu nowego modelu myślenia możemy przecież zrozumieć, że coś, co do tej pory uważaliśmy za wielki problem, w innym modelu jest tylko zabawną niedogodnością. Im więcej modeli znamy i umiemy wykorzystać, tym bardziej wolni i szczęśliwsi się stajemy.

Z jednej strony korzystasz z zabiegów znanych nam z popkultury, z drugiej nawiązujesz do bardzo aktualnych problemów współczesnego świata. Czy nazwałabyś swój tekst „zaangażowanym społecznie”? Czy tego rodzaju kryterium jest w ogóle dla Ciebie istotne?

Nie, nie jest istotne. Oddzielam aktywizm od sztuki, bo jak już wspomniałam, nie piszę po to, żeby kogoś pouczać, że nie ma racji. Opowiadam o świecie, który znam, zgodnie z moimi przekonaniami. Inna sprawa, że to, co mnie wydaje się normalne, czasem dla innych jest kontrowersyjne czy nawet prowokacyjne. Ale na to już nic nie poradzę.

Zakończenie „Kosmitów” jest jednym z moich ulubionych fragmentów tekstu – okazuje się, że Tranerianie – istoty, które wszystkich irytowały i były wyśmiewane przez innych mieszkańców kosmosu – okazują się jedynym ratunkiem dla przyszłego życia na Ziemi.

Ciekawe, że to zauważyłaś. Ja lubię ten finał, bo pewnie nie przyszedłby mi do głowy, gdyby nie moje hobby. Wiesz, co jest najważniejsze w akwarystyce? Wcale nie ryby. Bakterie. Akwarystyka jest zabawą w budowanie zamkniętego ekosystemu i całym tym ekosystemem kręcą bakterie. Jeśli jest ich za mało, to ryby umrą. Wszechświat jest sensowny, każdy najmniejszy organizm ma w nim swoje miejsce i nie trzeba go lekceważyć.

 

marysia_wojtyszko600px.jpg